poniedziałek, 25 stycznia 2016

OldTown 2115


Od nadmiaru pracy człowiek dostaje kręćka i zapomina gdzie jest i co robi. Jestę blogerę i mam obowiązki blogerskie, więc tego wpisu nie mogę już odkładać na później.

Kolejne OT za mną. Jak zwykle waliło w łeb jak młot wspomagany i pozostawiło po sobie stygnący powoli krater atomowy w moim życiorysie, byle tylko opadu wystarczyło na cały rok. Tym razem skala zjawiska przekroczyła wszelkie normy, to był naprawdę monstrualny OldTown, prawie 600 osób. Impreza przyciągnęła licznych gości z zagranicy, szczególnie z Finlandii i Niemiec, ale podobno zabłąkał się na OT nawet jeden Chińczyk.


Ale od początku.
Na OldTown przyjechałem parę dni wcześniej, aby pomóc nieco w przygotowaniach i zadbać o budowę siedziby Flying Caravans. To była klasyczna scena, nocny pociąg, tasówka i przyjazd na OT ok. 5 rano. Taksówkarz (człowiek pod siedemdziesiątkę na moje oko) był szczerze przerażony tym co tam zobaczył i przyjmował ode mnie kasę za przejazd kitrając za plecami gaz, po czym ekspresowo się zmył na pełnym gazie. Wciągnąłem w płuca zadymione powietrze, otworzyłem piwko, znów byłem w domu.


Dni przedoldtownowe wypełnione są zawsze pracą, budowaniem bud, dogadywaniem spraw, snuciem planów. Dotyczy to szczególnie orgów, ale każdy uczestnik przybywający wcześniej partycypuje w tym doświadczeniu. Nie ma czasu na siedzenie z piwkiem, bo jest robota, to zbudować, tamto załatwić, a początek imprezy tuż tuż. Dopiero w niedzielę zaczęło się robić tłoczno i czuć już było splendor nadchodzącej edycji.


Na tegoroczną edycję postanowiłem sobie, że wybudujemy obóz większy i wygodniejszy niż w latach poprzednich. Równocześnie postanowiłem, aby prywatną wieżę rozbudować do rozmiarów, w których kilka osób będzie mogło swobodnie mieszkać, aby rozbudować zaplecze obozu do bardziej funkcjonalnej formy. Wyzwanie było tym większe, że konstrukcja miała stanąć na betonie, co wymagało zastosowania zupełnie nowych technologii. Sprowadzono meble z odległego Stargardu, rozwieszono dachy, lady, plandeki. Przyznam, że choć wiele można jeszcze udoskonalić, była to wreszcie siedziba godna Flying Caravans. Powstała przy dzięki składce całej ekipy za co wszystkim należy się pochwała, a szczególnie Mołotowi, który przybył w sobotę o świcie i wydatnie pomógł w budowie oraz Rhotaxowi, który także nas wspomógł.


Drugim celem do zrealizowania, było pozyskanie godnego pojazdu, który rykiem silnika rozcinałby ciszę pasów kluczewskiego lotniska i pozwalałby godnie przemierzać pustkowia. W pobliskiej wiosce zakupiłem zatem maszynę zwaną VW Polo, który po demontażu części niepotrzebnych, jak drzwi, czy klapa od bagażnika, szyby, szyberdach itp. stał się Oficjalnym Wehikułem FC pod nazwą "CARLEONE I". Na masce zamocowano końską czaszkę, na okna założono druciane siatki, a całość pomalowano, do czego rękę swą wydatnie przyłożyła Klaudiusz, za co ukłony ode mnie. Ogólnie warto wiedzieć, że robi ona rzeczy niezwykłe: Samochody postejpoł, bizuterię i inne fajne rzeczy. Możecie to znaleźć to TUTAJ


Poniedziałek był dniem wielkiego oczekiwania, ruszyły warsztaty przygotowawcze do larpowania, a w obozach gorączkowo dorabiano stroje, postapiono fury, dopracowywano makijaże. Poprowadziłem wraz z Wilkiem i Rhotaxem warszatacik z craftingu, na którym można było zobaczyć najpopularniejsze metody wytwarzania strojów i w miarę możliwości doruchać sobie kilka brakujących elementów.

Tego dnia popołudniu przybyli też Finowie, główni nasi goście zagraniczni. Trzeba przyznać, że na tą edycję przyjechało sporo ludzi z zagranicy. I nie tylko zorganizowane załogi, ale też zupełnie pojedynczy osobnicy i osobniczki skuszeni chwałą i glorią OldTownu. Ale z prawdziwym pierdolnięciem wjechali w ten bajzel Finowie, którzy przybyli AUTOKAREM (sic!) z samej Finlandii, zaliczając po drodze promy i dalekie przejazdy, czary mary, dzikie węże! W dodatku trzeba im przyznać, że larpowali zajebiście, jak prawdziwi OldTownowicze choć importowani.


Ale wreszcie dojdźmy do treści tego wpisu. Larp zaczął się spokojnie, wieczorkiem wszyscy zaczęli wczuwać się w klimat, poubierali sie w swoje szmaty i zaczęło się...

I tu jest problem w tej opowieści, bo choć starałem się jak mogłem, to różne sprawy odciągnęły mnie od fabuły na tyle, że nie czuje kompetentny o niej pisać. Napisze więc jak to wyglądało z mojej osobistej perspektywy, ale nie jest to kompletna opowieść.

Larp zaczął się trochę bez pierdolnięcia, tak jakoś spokojnie, powolutku. Miejski komputer wygłosił mowę do mieszkańców i wszyscy rozeszli się po mieście lub po knajpach. Flying Caravans rozsiadło się w barze i skupiło na poznawaniu nowych członków ze stara załogą. Po pewnym czasie do miasta przybyła tajemnicza grupa przybyszów, którą zwać będziemy potem Ramat. Dziwacy tacy, rozsiedli się jak u siebie, ale miny mają skrzywione tym co ich otacza. Nie minął długi czas, gdy nagle w ruch poszły stoły, fotele i zaczęła się ogólna rozróba. Jak na raz pojawił się Strażnik, robot porządkowy stworzony przez IGORA. Strażnik nie wdawał się w zbędne dyskusje tylko kasował wszystkich i wszystko na swojej drodze, zupełnie bez litości. Ramatowcy wybili w końcu z imprezy, zostawiając po sobie hałas i bałagan. Tak zaczęła się ta historia unurzana w syfie, brudzie i krwi.


Od zeszłego roku miasto rozkwitło, dobrobyt rozlał się po okolicy co było szczególnie widoczne po okazałych budowlach, które wyrosły w okolicy. Ludzie tańczyli, pili wódkę, ale inaczej niż dawniej, naprawdę radośnie, bez smutku i bez biedy. Takie to efekty przyniósł rok rządów komputera, bez polityki i bez kłótni. Dobrobyt. Był to także dobrobyt dla Flying Caravans, Organizacja rozrosła się znacząco, przyciągnęła rekrutów i licznych interesantów. Półki uginały sie od towarów. Noc mijała powoli wypełniona pogłoskami o tym co dzieje się w okolicy, wraz z grupa Flyingów wybraliśmy się na nocną wyprawę na pas, gdzie mogliśmy obserwować rytuały przybyszów z dalekich stron. Potem był już alkohol i radość z miejskiego prosperity.


Od rana organizowano już karawanę, która miała ruszyć do pobliskich handlarzy po wymianę towarów. Niestety stało się coś dziwnego. Zamiast umówionego handlarza na miejscu był Ramat i miał dla uczestników karawany niecodzienne przedstawienie. Niestety główny aktor nie miał szansy przeżyć. Za to widownia została obdarowana słodkościami i kapselkami. W całej karierze handlarza nie spotkało mnie nigdy wcześniej nic takiego.


Wieczorem dopiero jednak Ramat dał czadu, wjeżdżając do miasta z wielką pompą i przy odpowiednim akompaniamencie. Jeden z ramatowców przywiązany pasami do dachu ciężarówki zasuwał na gitarce elektrycznej skoczne kawałki, przypominając mi pewien dobrzy przedwojenny film. A potem były gry w kasynie i zabawa do świtu.


Chyba jeszcze w nocy ogłoszono, że IGOR organizuje Wielki turniej Juggera i szybko wyroili się menedżerowie poszukujący zawodników z doświadczeniem. Drużynę taką zorganizowało też Flying Caravans, i która ciężko pracowała na każdy zarobiony kapsel. W licznych meczach udało się dojść do półfinału, choć nie ukrywam, że nie było łatwo. Zarobek z turnieju zamknął się kwotą 370 kapsli, więc całkiem godnie. Niestety Komputer oszukiwał nieco w turnieju, ale przecież wiadomo "House always Wins".


Kolejny wieczór spędziłem w kasynie Paleciarzy w towarzystwie pewnej damy która zawitała do miasta. A trzeba przyznać, że było to godne kasyno, gdzie nikt się nie czaił z kapslem przy Black Jacku. Naprawdę wspaniałe chwile można było tam spędzić, polecam na przyszłość.

Wspaniałym miejskim wydarzeniem był też ślub, który dobywał sie w barze alkochemików, a który miałem przyjemność poprowadzić osobiście wcielając się w rolę Brata Vercjego, Przedstawiciela zakonu Gibsonników. To było piękne wydarzenie, biała suknia, garnitur, prezenty i wspaniała ceremonia. Nie można również zapomnieć o pięknym weselu.


Potem mnie nie było grubszą chwilę wiec z tego relacji nie zdam. Wystarczy napisać, że fabuła zakończyła się nieco przed czasem, z powodu nieprzewidzianych okoliczności. Zdarzył się wypadek, który na szczęście nie skończył się tragicznie, ale był na tyle poważny, że grę trzeba było niestety przerwać.


Konwent, lub jak od tego roku się zwie część festiwalowa, rozpoczęła się wiec z lekką czkawką, gdyż niewiele było z początku wiadomo o losie wypadkowiczów. Wkrótce jednak napłynęły uspokajające wieści i impreza zaczęła znów biec swoim rytmem. Cały piątek trwały różne koncerty na arenie, przeplatane liczymi wydarzeniami, omówieniem larpa, czy konkursem strojów.

Mnie osobiście najbardziej zapadło w pamięci Price Fighters, czyli nasz oldtownowy turniej bokserski. Co roku generuje on wspaniałe emocje, ale tym razem wszystko było na prawdę idealne. Zmrok, doskonałe oświetlenie i prowadzenie, zawodnicy też dali czadu. Brak kasków i odpowiednich rękawic co prawda spowodował, że przypadkowi uczestnicy nie mieli za bardzo szans, ale finałowy pojedynek pomiędzy mistrzami był wspaniały, widowiskowy i emocjonujący jak cholera. Kibice wyli z podniecenia, zawodnicy dali sobie solidny wycisk, był pocałunek dla zwycięzcy i pas mistrza. Naprawdę wzorowy punkt programu. Keban zwyciężył w pięknym stylu, a mi nie pozostało już nic więcej do szczęsćia jak z radości stawiać wódkę napotkanym fińczykom. To była straszna noc.


Ostatni dzień konwentu upływał pod hasłem pożegnań, z programu zapadły mi w pamięć szczególnie: Strongmani i tradycyjny turniej Juggera, który nieco słabował z powodu małej ilości drużyn i w zasadzie wypadł słabiej niż turniej w czasie larpa. Chyba dwa turnieje to za dużo na jeden konwent. Za to impreza ostatniej nocy była zdecydowanie klasyczną imprezą oldtownową, taka jaką pamiętam z mojego pierwszego OT. Potem już tylko wyjazdy, pociągi i smutek żal.


Warto poświęcić parę akapitów na podsumowanie. To było największe Ot na jakim byłem i jakie miałem przyjemność współorganizować. Pod każdym względem było imponujące, rozmach przeszedł moje wszelkie oczekiwania. Fabuła nie była tak epicka jak w 2114, ale z tego co uczestniczyłem i usłyszałem była godna, choć mniejsza skala nie zmobilizowała wszystkich uczestników. Na wielki aplauz zasługują bardzo dobrze zbudowane postacie enpeców i zajebiste stroje. Choć trzeba przyznać że impreza rozrosła się bardziej niż ktokolwiek sie spodziewał. Załorzyłame się z kilkoma osobami z organizacji, że przebijemy 500 osób i większość przyjęła zakład twierdząc, że nie będzie. Kilka darmowych piwerek zawsze się przyda :D


Przygotowanie terenu imprezy było znacząco lepsze niż poprzednio. Wydzielona porządna strefa sanitarna wreszcie była w stanie obsłużyć wszystkich chętnych, a ilości wody dzięki uprzejmości Burmistrza Stargardu były zupełnie wystarczające. Znacząco rozwinęła się też zabudowa OT, liczne frakcje postawiły swoje budy baraki i konstrukcje pośród których najbardziej imponujący był Bar Alkochemików. Dodatkowo po raz pierwszy rozwinęła się strefa Gastro, gdzie można było skonsumować normalne posiłki za przystępną cenę.


Trudno jest jednoznacznie powiedzieć jak wypadła konwersja do formuły festiwalowej. Uczestnicy wyraźnie pokazali, że interesuje ich przede wszystkim Larp, a konkursy i prelekcje zdecydowanie mniej. Choć mnie osobiście wydawało się, że na prelki przybyło tyle samo ludzi, co zawsze. Jednak stanowią oni coraz mniejszą część uczestników. Wiele też narobiła burzowa pogoda, która dosłownie zmyła i wywiała mniej wytrzymałą część uczestników. Tak czy siak, to był godny OldTown.

Kiedy zacząłem pisać ten tekst do Ot było 300 dni, dziś zostało tylko 175 dni. Do zobaczenia w 2116.


Fotki robili liczni fotografowie, Nivelis, Bardo, Konwenty Południowe, Wide Frame, Borsuk Kręci. Brałem z netu jak leci, a nie wszystko jest podpisane. Jak kogoś nie wymieniłem to niech się nie piłuje tylko da znać, dopiszę.

Brak komentarzy: