piątek, 26 lutego 2021

Odwilż

    Przewodnik otworzył drzwi budki dla Karawaniarzy i wchodząc strzepywał pierwszy tej zimy śnieg, który sypał tego poranka zaskakująco obficie. Biały puch topniał szybko w ciepłym wnętrzu budki tworząc duże mokre plamy, w których odbijał się pomarańczowo złoty blask piecyka. W pomieszczeniu było ciemno, duszno i gwarno. Siedzący wokoło pieca palili szlugi o dymie tak intensywnym, że powietrze wewnątrz można było niemal kroić nożem. Na ścianie ponad nimi smętnie powiewał duży czarny symbol odbity na pożółkłym białym płótnie, dwa duże skrzydła nad otoczoną rondem paczką, znak rodziny. 

    Ten widok Przewodnik oglądał co rano od tygodni, w zasadzie miesięcy, czy może minął już cały rok? Tylko pobudka, coraz gorsze szlugi i czekanie, aż coś się wreszcie wydarzy. Przez cały sezon tylko raz ruszyli w drogę i to nawet nie do krateru, tylko do jakiejś zabitej dechami dziury pod Boat City. A potem kolejne miesiące czekania, aż wydarzy się cokolwiek. Pasażerowie czekający na odjazd z początku żądali zwrotu kapsla, później zwroty zostały wstrzymane, aż w końcu pasażerowie zaczęli znikać. Jeden czy dwóch powiesiło się na rusztowaniu pod zbiornikiem z deszczówką, zresztą podobnie jak z obsługi placówki, pojedynczy twardziel strzelił sobie w łeb czytając list z Krateru. Reszta snuła się po terenie oczekując nadziei na lepsze dni, które nie nadchodziły. 

   - Ta zaraza - powiedział jeden ochroniarzy odpalając kolejnego szluga - zabiła nie tylko ludzi w slumsach, ale też nas wszystkich, bo choć oddychamy to życie ucieka nam miedzy palcami. - Być może - odparł jeden z kierowców - tu jednak jesteśmy bezpieczni. I nie martw się o ruch, bo handel wróci gdy to się wszystko skończy, zawsze wraca. Przewodnik słyszał te same rozmowy od tak dawna, że mógł zgadywać co powie każdy z obecnych, zawsze bowiem mówili niemal to samo. Czasem tylko jakiś przygodny wędrowiec przynosił nowe wieści lub plotki i ożywiał nieco rutynę czekania. Jednak mimo zmęczenia tematem powtarzanym od miesięcy, było w tym czekaniu coś bezpiecznego, jakieś poczucie swojego miejsca w świecie, który opanowało to bezlitosne szaleństwo i strach przed nieznaną chorobą. Zanim więc zdążył zastanowić się nad tą refleksją, jego język mechanicznym przyzwyczajeniem oznajmi to samo co zawsze - Jest źle, nawet Rajdersi zniknęli ze szlaków. Nikt już nie przemierza pustkowi, ostatniego zakonnika widziałem tu rok temu, Shperacze zapadli się pod ziemię, wóda z Postania dawno już się skończyła, a pod bramą nie żebrze już ani jeden Ghul z Azylu. Wiem, że powtarzam to od dawna, ale już długo tak nie pociągniemy. Nawet szlugi macie coraz gorsze. - Nie ma już tytoniu - odpowiedział Najemnik - Zostały tylko gilzy i liście torfownika. Dymią dwa razy bardziej, ale przynajmniej nie smakują jak trawa. 

    Przewodnik usiadł na fotelu kącie pokoju i zaczął pracowicie czyścić swoją fajkę przed nabiciem. Tymczasem Strażnik siedzący obok wyciągnął z torby notatnik elektronowy i z głośnym pyknięciem włączył ekran urządzenia. Patrzył długo w tabelę i zrezygnowanym głosem rzekł do przewodnika - Wczoraj miała przyjechać karawana z południa, nie pojawiła się wcale. - Która to już, dwudziesta? - Zapytał przewodnik. - Dwudziesta siódma w tym roku, jedenasta z rzędu - odrzekł Strażnik - wszystkie z południa. Co do kurwy się tam dzieje? Odpowiedzi na to pytanie obaj bali się chyba nawet bardziej niż choroby odkąd dotarły do nich plotki o odnalezionych karawanach, z których nie ukradziono nawet kapselka, za to nikt najwyraźniej nie przeżył by opowiedzieć co się stało. Historie takie krążyły po ludziach od lat, ale dawniej nikt nie brał ich na poważnie. Tymczasem przeraźliwie opowieści zmuszały do nowego spojrzenia na wędrownych szaleńców z południa opowiadających o jaszczurach z piekła i głośno krzyczących przez sen o tym, że nie dadzą się "zacipować". Sprawie nie pomagał też fakt, że od śmierci Dona Pabla Rodzina zajęta była wewnętrznymi gierkami i oddalone placówki jak ta pozostawiono bez wsparcia, bez zapasów, bez perspektyw. 

    Głośny gwizdek z bramy przerwał te codzienne dywagacje. Przewodnik zerwał się na nogi i schował nabitą fajke do kieszeni. Gwizdek oznaczał tylko jedno, ktoś jedzie. Wcisnął kapelusz na głowę i szybkim krokiem ruszył na dziedziniec, gdy inni w pośpiechu zakładali buty i poprawiali gacie na dupie. Każdy chciał zobaczyć co się dzieje. Na zewnątrz słońce leniwie wspinało się ponad horyzont, a padający właśnie pierwszy śnieg topniał wkoło zamieniając grunt w lepkie błoto, które wkrótce wypełni wszystkim dziurawe buty. Brunatno-szare baraki i garaże otaczały niewielki plac, a wokoło ciągnął sie kilkumetrowy mur ze złomu, gunwa i belek. Z budynków wychodziła powoli obsługa, klienci, nawet kilku czekających na tranzyt pasażerów. Wszyscy czekali długo na jakąkolwiek karawanę, która zabrała by ich z tego chlewu lub przywiozła coś co można z zyskiem sprzedać i przepić, lub chociaż zjeść, wiec każda para oczu wbita była w bramę, która z cichym tukrotem łańcucha pełzła w górę, leniwie odsłaniając nieznane. Po tygodniach czekania ta krótka chwila trwała niemiłosiernie długo, wiec Przewodnik niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. 

    Z bramy wytoczyły się w końcu dwa pojazdy z wyraźnym znakiem Flying Carawans, holując cysternę na kółkach i przyczepę pełną skrzyń. Z pierwszego z nich wysiadła kobieta w obszytym futrem kołnierzu i kapeluszu z białym otokiem. Spojrzała na Przewodnika i spytała - Gdzie jest kierownik placówki? - On zaś odpalił fajkę i wskazał na sześciotonowy zbiornik wodny na rusztowaniu z rur - Powiesił się pod koniec lata, po tym jak barman uciekł z dwoma tysiącami kapsli z sejfu, odzyskaliśmy hajs, ale szefu tego już nie doczekał. Kobieta pokiwała głową - Ile osób personelu brakuje? - Przewodnik pokazał cztery palce - Czterech! - Zawołała i z drugiej przyczepy wytoczyło się czterech cyngli w świeżych garniakach, a kobieta zdjęła okulary, wyjęła notes i zaczęła wydawać komendy - Uzupełnicie zapas paliwa, smary, ruszycie wozy w garażach, to najważniejsze. Potem zajmiecie się ponownym rozruszaniem baru, to ściągnie miejscowych. Weźmiecie 10 skrzyń zgnilca, jedną korzennej od Alkochemików dla lepszych klientów, to drugie. Po trzecie weźmiecie 5 skrzyń z chemią i towarami i 20 bel tytoniu z Breslau, kto nie ma kapsla niech da co ma w barterze. Po Czwarte opróżnić sejfy z kapsli i załadować do furgonetki. Wypłacić załodze premię noworoczną. Jak wrócę za dwa tygodnie, to ma być takie centrum świata, że kurwy pod bramą będą czekać z wieńcem powitalnym. Ty - Pokazała palcem na najwyższego cyngla w garniaku - witaj w domu, jesteś tu teraz kierownikiem placówki. A ty - Tym razem wskazała Przewodnika - sprzedasz bilety i paczki tranzytowe, zbierzesz ochronę na dwa wozy, dziesięć dni po pełni księżyca ruszacie ze mną do Krateru, Don Fuks wysłucha twojego raportu za 2120...