Tomasz Półkowski zwany "Tomim" był tu pierwszy raz, ale wcześniej wiele słyszał o tym miejscu, o bunkrze w podziemiach stadionu. Kroczył jednostajnie korytarzem, by nie dać po sobie poznać jak bardzo czuje się tu nieswojo. Jego jasny płaszcz łopotał lekko w podmuchach ciepła, zahaczając czasem o niesioną w ręku walizeczkę. Ze staromodnego kaszkietu dyndały mu smętnie stalowe podkładki, którymi obszyto daszek. Krok w krok za nim podążał Hans, współpracownik z dalekich stron. Podobno przybył w poszukiwaniu pracy, ale Tomi był niemal pewien, że uciekł przed oddziałami IV Rzeszy, choć bezpośrednie powody pozostawały dla niego tajemnicą, o którą wolał nie pytać. Towarzysz oddał mu nieocenione usługi w pozyskaniu kontraktu w Stołecznym Kraterze, który pozwoli jego karawanie znów stanąć na nogi. Mimo ostatnich wypraw do Breslau i Sediny magazyny wciąż były pełne produktu, a w kieszeni brzęczały żałośnie ostatnie kapselki. Towar nie docierał, klienci się niecierpliwili, a po kolejnych karawanach nie było śladu. Nie było już innego wyjścia, musiał przyjść do tej nory podpisać pakt z diabłem, aby żyć.
Na końcu korytarza była duża i długa sala, oświetlona kilkoma pomarańczowymi lampami. Ściany obstawione były w niej skrzyniami i beczkami, a na każdej z nich widniała etykieta, list przewozowy, który mówił, że skrzynia ma swojego adresata. Niejeden raiders zrezygnował z napadu widząc w ładunku symbol skrzydlatej paczuszki, o wiele poważniejszy niż pilnujący towaru strażnicy. Tu każda skrzynia była nim opatrzona. W zawiesistym powietrzu dobrze widać było jedynie koniec sali, gdzie wcinał się kontur uchylonych drzwi, zza których do sali wlewała się jasna, biała poświata. Nie widać było strażników, ni zautomatyzowanych systemów ochrony. Tylko te skrzynie, blade światło i pomrukujące cicho pod sufitem wentylatory.
To tam - oznajmił Tomi wskazując na drzwi - czekają na mnie, żeby odebrać mi resztki godności.
Witam serdecznie szanownego pana - gdy tylko Tomi uchylił drzwi zderzył się z wylewnym powitaniem. W jego słoń wsunęła się miękka i mocno wilgotna dłoń gospodarza i zaczęła agresywnie potrząsać jego dłonią. Jego garnitur był prążkowany, szary, zdecydowanie przedwojennego kroju i tkaniny, uzupełniony jadowicie żółtym krawatem. Jego brudny od pyłu kołnierzyk był niemal rdzawy, a wielki sygnet na palcu serdecznym błyszczał jak psu jajca na wiosnę. Gospodarz zasiadł jednym skokiem za swoim masywnym biurkiem pełnym tabel i rozliczeń, aż zatrzeszczało pod nim krzesło i wyszczerzył zęby w uśmiechu, który mógłby nawet uchodzić za szczery gdyby jego właściciel był kimś zupełnie innym, a nie znanym na pustkowiach oślizgłym gadem bez honoru, który za worek kapsli sprzedałby własną matkę. Jednak plotka głosiła, że jednak samego siebie cenił sobie bardziej niż gotówkę, to się okaże. - Porozmawiajmy o interesach - zaproponował. Po czym wskazał gestem na krzesełko po drugiej stronie biurka. - Ile wynosi aktualne saldo produkcji? Jak długo produkt zachowuje świeżość? - rzucał pytaniami zza biurka i energicznie notował odpowiedzi w przygotowanym kajecie, co i raz zaglądając do wielkiej księgi leżącej na blacie - Ile możemy otrzymać jeszcze w tym miesiącu? - Tomi odpowiadał wg. przyjętej z Hansem strategii, zawsze o 1/3 mniej niż prawdziwie.
- Nie będę owijał w bawełnę, bo wasza sytuacja nie jest różowa - podsumował swój wywiad księgowy i zamaszystym ruchem wyciągnął z pomiędzy stron wielkiego wolumenu napisany drobnym druczkiem świstek papieru - Tu jest umowa. - mlasknął głośno - Nie trzeba jej czytać, postaram się przekazać jej treść. - Wskazał wilgotnym palcem miejsce do podpisania - Tu jest napisane, że oddajecie nam dziewiętnaście dwudziestych części obrotów w zamian za ochronę i podtrzymanie produkcji, finansowanie niedoborów, zapewnienie surowca i zbyt. W tym procedury produkcji, lokalizację zakładu. Będziecie mogli dalej funkcjonować pod ta samą nazwą pod warunkiem opatrzenia jej znakiem handlowym - tu wskazał na odbity na papierze symbol rodziny. - Podpiszesz to - nakazał stanowczo.
- Dziewięćdziesiąt pięć procent? - Teatralnie zdziwił się Tomi. - Pół na pół. Nie inaczej - dodał stanowczo. Gospodarz zmierzył go wzrokiem i odrzekł - zatem poprawię - i skreślił coś w umowie - zatem przekazujecie całość nam, sto procent. Podpisz! - Wskazał palcem na umowę.
Pół na pół i ani kapsla więcej - odpowiedział Tomi - nie przyszedłem się tu targować tylko dogadać. Tomi nie dał po sobie poznać zdenerwowania, spokojnie sięgnął za pazuchę. Ten niespodziewany ruch drgnął lekko gospodarzem, który kierowany odruchem gwałtownie wyciągnął spod blatu pistolet i teraz asekuracyjnie odkładał go na blat udając nieudolnie jakoby nigdy nic się stało, gdyż dostrzegł w dłoni Tomiego jedynie pordzewiałą papierośnicę. Zdradził się, wiec Tomi miał czas na pokazanie swojego atutu. - Za drzwiami stoi mój współpracownik - wskazał na drzwi do sali ze skrzyniami - ma w w ręku walizkę, a w niej przenośne urządzenie termojądrowe. Przedwojenne, zza odry. Jeśli nie przybijemy umowy w ciągu kilku minut lub gdyby coś się stało, wyciągnie zawleczkę i wszystko co nas otacza odparuje w promieniu kilkuset metrów. Osobiście nie jestem zainteresowany takim obrotem spraw, ale stanąłem pod ścianą i albo odejdę stąd cały albo wcale. Moja propozycja jest uczciwa. Oddam jedną trzecią, resztę zachowam i odejdziemy stąd jako wspólnicy rodziny. - kropla potu popłynęła ze skroni Tomiego w dół, za kołnierz, zostawiając po sobie smugę w oszronionej rudym pyłem twarzy. Zapalił papierosa. Księgowy milczał, zdjął swój czarny kapelusz, otworzył szufladę i wyjął z niej słuchawkę telefonu. Wcisnął migający guzik. - Stoi tam? - zapytał - Ma walizkę w reku? Rozumiem. - Pokiwał głową i schował pistolet do szuflady.
Zatem stoi, pół na pół - gospodarz dopisał coś na kartce i zamaszystym ruchem podpisał papier, obrócił i podsunął Tomiemu. - Pięknie to rozegrałeś - dodał - sam bym tego lepiej nie załatwił. Papier był natłuszczony i nadrukowany prawdziwą maszyną i tuszem, nie żadnym laserowym gunwem. Teraz widniały na nim też odręczne dopiski, co nadawało mu nieco charakteru, ale zapis był jasny 50/50. Podpis Tomiego był skromniejszy, zakończony stanowczą kropką. Gdy tylko się pojawił gospodarz schwycił papier i jednym ruchem wsunął pomiędzy strony wielkiego tomu, po czym wyciągnął do niego dłoń i potrząsnął mocno. Szkoda - powiedział cicho księgowy - myślałem że się dogadamy.
Bezdźwięczny strumień światła przebił klatkę piersiową gościa na wysokości mostka pozostawiając po sobie niewielki, syczący cicho otwór, który po sekundzie trysnął obficie krwią. Tomi bezwładnie padł na podłogę, bulgocząc lekko i wodząc bezradnymi oczami wokoło. Hans stał nad nim i kiwał głowa na boki, chowając swojego Wattza z powrotem do kabury. Gehalt! - warknął do księgowego. Za nim z hukiem otworzyły się trzy lub cztery skrzynie, z których wypadli uzbrojeni strażnicy w kapeluszach i stanęli w drzwiach mierząc ze swoich strzelb do przybysza zza Odry. Jednak nie strzelili. Tomi drgnął w konwulsji i powiódł wzrokiem na księgowego, który uśmiechał się szeroko do jego przyjaciela. Z jednej z szuflad biurka wyjął brzęczącą kasetkę i wręczył ją zabójcy, który zatrząsł nią lekko mówiąc - Alles klar - i rzucił na biurko teczkę z dokumentami, podczas gdy księgowy gestem nakazał strażnikom powrót do ich skrzyń. Interesy z wami to czysta przyjemność - gospodarz uśmiechnął się spod krzaczastej brody, a niedawny towarzysz Tomiego wyprężył się dotykając prawą dłonią swojego lewego ramienia i gestem prostując ją do góry, po czym odwrócił się i pobrzękując kasetką skierował się do drzwi. Za jedną rzecz muszę was jednak przeprosić - dodał gospodarz - to nic osobistego...
Głuchy huk długim echem odbijał się jeszcze w długiej sali, gdy strażnicy sprzątali dwa ciała do jednej ze skrzyń, po czym w ciszy udali się do swoich obowiązków. Gospodarz otarł brudny pot z czoła, podrapał się w brodę. Po czym otworzył wielką księgę na biurku i dopisał kolejne liczby do rubryki: przychód.